życie na prowincji

Pierwsze zadziwienia, czyli garść słów o prowincji…

Kiedyś wydawało mi się, że jesteśmy tacy sami. My, Polacy. Że mamy swoje przywary, wady narodowe i wspólne sprawy, w które wierzymy. Że działamy prawie identycznie, a nasze zachowania można z góry przewidzieć. A potem przeprowadziliśmy się na… prowincję!

Pamiętam, jak dziś, ten dzień, kiedy po raz pierwszy poszłam z awizem na pocztę. Ykhm. Pojechałam, znaczy się, bo nasz urząd pocztowy jest w mieście gminnym, a do tegoż miasta mamy 10 km. Weszłam do placówki z lekkim lękiem i dzierżąc awizo w dłoni. Lęk, bo wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Bo miałam w dowodzie osobistym stary adres. Bo znam procedury pocztowe. Bo… Awizo było wystawione na mojego wtedy nie męża!

Ja z tych, co włażą oknem, kiedy zamyka im się drzwi, więc weszłam (drzwiami!), myśląc, że jakoś to będzie! I było. Po pierwsze pani w okienku przeprosiła mnie za to awizo, ale listonoszka naprawdę podjeżdżała do nas kilka razy. Po drugie nikt nie chciał ode mnie żadnego dowodu tożsamości, bo w tej wsi tylko my jesteśmy nowi. Po trzecie bez problemu odebrałam więc polecony do jeszcze wtedy nie męża. I po czwarte – wypełniłam jeszcze druczek, aby listonoszka mogła wrzucać nam polecone do skrzynki. Co więcej – wypełniłam go i na siebie i na nie męża, wpisując jego numer dowodu, który to numer dyktował mi nie mąż przez telefon przy tej pani!

Kurtyna.

Podobne sytuacje spotykają nas co krok. A to wchodzimy do urzędu gminy i  w jednym pokoju pytają nas, czy byśmy nie podeszli do innego, bo ktoś tam coś do nas ma, jakąś sprawę, znaczy się, ważną. A to z innego urzędu skarbowego dzwoni do nas pani i prosi, czy byśmy nie zapłacili jednak podatku za ostatni rok, bo w sumie już musiałaby nam ponaglenie wysyłać, a nie chciałaby tego robić i przez telefon dyktuje nam wszystkie dane: numer rachunku, kwota i takie tam. A to człowiek, który wywozi nam szambo upewnia się, czy kupiliśmy dom od tych, którzy się koło Biedronki w mieści wybudowali…

Wow! Co nie? Właśnie. Dla mnie to niesamowite. Ludzie się znają. Nasza sąsiadka wie, że wyjechaliśmy na weekend, bo dwa dni nie słyszała naszego psa. Nikt nie zamyka roweru pod sklepem, czy kościołem, bo też i żaden z tych rowerów nie znika. Nikt nie wchodzi do domu mimo, że udało nam się kiedyś klucze w zamku na zewnątrz zostawić i wyjechać na pół dnia do miasta.

Ludzie się znają i sobie ufają. Mnie – mieszczucha – nie przestaje to zadziwiać!

0 0 votes
Article Rating

Może cię też zainteresować...

Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Agnieszka - liczysiecontent.pl

Ja, choć zamieniłam duże miasto „tylko” na małe miasteczko, również mam podobne doświadczenia z poczty 🙂 mieszkam tu juz 8 lat, a jeszcze nigdy nikt mnie o dowód nie pytał, choć odbieralam pocztę nie tylko naszą, ale i ciotki z sąsiedztwa 😉

Kasia Aleszczyk
6 lat temu

Z jednej strony można sobie śmieszkować 😉 Ale z drugiej… Hmm… Czasem chodzi przecież o pieniądze…